„…matki ułożyły małe ciałka w szeregu pod drutami kolczastymi; pokrył je śnieg…”
Na cmentarzu komunalnym w Fürstenberg an Havel przy Friedhofsweg 2 znajduje się bardzo ważny dla nas Polaków, grób w który zastało pochowane polskie dziecko, ofiara FKL Ravensbrück – Marek Rzewuski.Ten grób jest symbolem walki polskich Matek ratujących przed śmiercią swoje dzieci urodzone w obozie Ravensbrück. W ogromnej większości toczona walka była zakończona porażką, z około 600 dzieci urodzonych w tym obozie, tylko 40 dożyło wolności w kwietniu 1945 roku.
Fragmenty z książki: „Kobiety z Ravensbrück. Życie i śmierć w hitlerowskim obozie koncentracyjnym dla kobiet” autorstwa Sarah Helm, wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2017.
„ I nie tylko z Warszawy przyjeżdżały kobiety w ciąży. Badanie nowo przybyłych ogólnie było teraz mniej gruntowne, a ciąże wśród przyjeżdżających powszechniejsze. Bretonka, która urodziła na Lagerstrasse doznała zakażenia i wykrwawiła się na śmierć. Coraz częściej ciąże przydarzały się w samym obozie; więźniarki miały teraz więcej możliwości kontaktów z mężczyznami, szczególnie w podobozach, gdzie często razem z nimi pracowali niemieccy cywile i jeńcy wojenni. Mimo tego, to przybycie warszawianek podniosło liczbę ciąż w obozie do niespotykanego poziomu. Według pracowniczek komendantury jedna na dziesięć Polek, które stanęły u bram we wrześniu, była w ciąży. W sumie z Warszawy do początku października przyjechało 12 tysięcy kobiet, co oznacza, że w obozie w ciągu kilku następnych miesięcy miało się urodzić 1200 dzieci. SS musiało zareagować na rosnącą liczbę ciężarnych; esesmani też widzieli wszędzie kobiety i słyszeli płacz dzieci. W październiku więźniarki zaczęły rodzić na placu apelowym, w łaźni, w namiocie. Kiedy Leokadia Kopczyńska poczuła skurcze podczas porannego apelu i upadła, dozorczynie zamiast ją skopać, pozwoliły przyjaciółkom odprowadzić ją do rewiru. Być może to upadek Leokadii na placu apelowym skłonił Suhrena do skontaktowania się z Richardem Glücksem z inspektoratu obozowego w sprawie dalszych instrukcji – albo też nowe instrukcje już nadeszły. W każdym razie wiadomo, co głosiły nowe rozkazy, na podstawie tego, co działo się potem: po raz pierwszy w historii obozu wydano pozwolenie, aby mogły się w nim rodzić dzieci. Władze wyznaczyły w rewirze pomieszczenie i skierowały tam akuszerki….
„Zabrali mnie do izby porodowej w rewirze, gdzie urodziłam”, wspominała Leokadia. Akuszerka, Polka, zajęła się Leokadią i poprosiła, żeby nadała dziecku imię. „Powiedziałam, że nazwę ją Barbara”, a ona wzięła dziecko pod kran i rzekła: „Ja ciebie chrzczę tą wodą i nadaję ci imię Barbara”.
Decyzja dopuszczająca porody w Ravensbrück stanowiła wielki zwrot polityczny. Jedną z najważniejszych dotychczasowych zasad od zawsze był zakaz porodów w obozie.
Na początku kobiety w ciąży odsyłano na czas rozwiązania w inne miejsca, po czym dzieci zabierano i oddawano na wychowanie do nazistowskich domów. Później, gdy liczba ciężarnych rosła, dokonywano aborcji. Każde urodzone żywe dziecko mordowano. W tym samym czasie władze robiły wszystko, aby nie dopuścić do sytuacji, w której kobiety zesłane do obozów koncentracyjnych mogły się rozmnażać. Kobiety całkowicie oddzielano od mężczyzn z obozów męskich, a esesmanów czekały dotkliwe kary za kontakty z więźniarkami. Jakby zakazu porodów było mało, kobiety z Ravensbrück służyły też jako króliki doświadczalne w eksperymentach nad sterylizacją.
Ogromna liczba ciężarnych kobiet u bram obozu w październiku wymusiła zmianę tej polityki. Było za dużo ciąż do przerwania. Już teraz Percival Treite połowę czasu spędzał na przeprowadzaniu aborcji, a obóz miał ograniczoną liczbę miejsc. Prawdopodobnie na początku października Treite ogłosił zmiany w rewirze. Instrukcje brzmiały, że wszystkie więźniarki lekarki i położne mają się zająć przygotowaniami do porodów.
Wśród pierwszych wezwanych znalazła się czeska lekarka Zdenka Nedvedová, która miała zorganizować przygotowania. Biorąc pod uwagę, że Zdenka była doskonałym pediatrą wykształconym na Uniwersytecie Karola w Pradze, przyszłe matki nie mogły znaleźć się w lepszych rękach. Treite początkowo zachęcał do profesjonalnego podejścia i były oznaki, że popierał cały pomysł. Kiedy nadeszła zgoda, pielęgniarki i lekarki przystąpiły do pracy. „Dostałyśmy wolną rękę w przygotowaniach”, wspominała Zdenka. W krótkim czasie czysta i dobrze wyposażona sala porodowa była gotowa, a w niej dostateczna ilość czystych prześcieradeł i dostęp do ciepłej wody, jak również papierowe pieluszki, dobre oświetlenie i inne potrzebne utensylia. W pobliżu w razie konieczności znajdowała się sala operacyjna.
„Jedno, dwoje, troje… dwadzieścioro w ciągu następnych dni i na początku wszystkie były traktowane bardzo dobrze”. Wówczas pozwalano matkom pozostawać przy dzieciach, chociaż nie mogły z nimi być nocą, kiedy pokój noworodków zamykano i nikt nie mógł do niego wchodzić. Na początku Treite pozwolił podawać matkom zaraz po porodzie szklankę mleka i przez jakiś czas przymykał nawet oko, kiedy więźniarki z kuchni szmuglowały do rewiru owsiankę do mleka. Nie sprzeciwiał się też, gdy personel medyczny ruszał także do nagłych porodów w różnych miejscach obozu.
Kilka dni po pierwszych porodach w Ravensbrück, Treite dostał rozkaz, aby wstrzymać dodatkowe mleko i owsiankę z kuchni, więc odtąd matki karmiące dostawały tylko zwykłą wodnistą zupę z brukwi i kromkę chleba. Bardzo szybko wszystkie straciły pokarm i dzieci zaczęły głodować. Świadome głodzenie dzieci było tradycyjną nazistowską techniką mordowania. Po raz pierwszy zastosowano ją w ramach programu eutanazji, kiedy fizycznie lub psychicznie upośledzone dzieci świadomie pozostawiano na śmierć. Hermann Pfannmüller, nazistowski lekarz i jeden z pierwszych propagatorów dzieciobójstwa przez zagłodzenie, oświadczył w 1939 roku, że głodzenie jest „prostszym i bardziej naturalnym” sposobem niż trucizna lub zastrzyk. Opracował metodę, według której dzieci nie pozbawiano pożywienia nagle, lecz powoli redukowano racje. Właśnie tę praktykę zastosowano w Ravensbrück: chociaż matki miały bardzo mało mleka, personel zachęcał je do kontynuowania karmienia, choćby kilkoma kroplami.
Gdy tylko kobiety uświadomiły sobie, że nie są w stanie dostatecznie wykarmić dzieci, wybuchło szaleństwo, gdyż matki błagały i krzykiem wzywały o pomoc dla dzieci. Niektóre znajdowały chwilowe sposoby na rozwiązanie problemu. Leokadia Kopczyńska mówi, że kiedy zorientowała się, że nie ma mleka, wymieniała swoją dzienną rację chleba na czystą wodę z kuchni. „Nalewałam wodę do butelki i próbowałam ją poić”. Ale, oczywiście, dziecko chciało mleka, nie wody, i nie chciało pić; coraz bardziej się odwadniało i traciło na wadze. Jak tłumaczyła Ilse Reibmayr, sama ciąża wyczerpywała organizmy matek. Warszawianki w podróży do obozu cierpiały niedostatek, a wiele musiało mieszkać w namiocie lub ciężko pracować fizycznie, otrzymując przez cały czas głodowe racje żywnościowe. „Płód musiał pozyskiwać pożywienie z organizmu znajdującego się na krawędzi życia i kobiety same odczuwały taki głód, że popadały w szaleństwo”. Kiedy matki musiały wytwarzać mleko, oczywiście nie mogły. Dla wielu było to pierwsze dziecko i nie miały doświadczenia. „Niektóre miały odrobinę mleka, ale większość wcale”, opowiadała Ilse, a matki popadały w coraz większą rozpacz i krzyczały: „Ratujcie moje dziecko, ratujcie moje dziecko!”. Po dwóch tygodniach w rewirze znajdowało się ponad dwadzieścioro noworodków i więcej już nie dało się tu pomieścić, więc „salę porodową” przeniesiono do bloku 11., gdzie w jednym z baraków zbudowano z pomocą stolarza z Fürstenbergu, Helmuta Kuhna, tak zwany Kinderzimmer, pokój dziecięcy. Treite zwerbował nowe akuszerki do pracy w Kinderzimmer i „opieki” nad dziećmi. Miał problem z wyborem odpowiednich kobiet, a wśród nich znalazła się młoda Francuzka, Marie-Jo Wilborts, do nowego Kinderzimmer w bloku 11. Był to wyłożony deskami po sufit pokoik – około 4 na 2,5 metra – w środkowej części bloku, z jednym oknem i piętrowymi pryczami. W tym czasie matki nadal rodziły w rewirze, ale dzieci przenoszono prosto do Kinderzimmer, gdzie zadaniem Marie-Jo było układanie ich na pryczach. Razem z trzema innymi więźniarkami Dunką, Holenderką i Jugosłowianką – miały o nie dbać najlepiej, jak potrafiły. Codziennie przychodziła Zdenka, czeska lekarka. Nad wszystkim czuwała pielęgniarka z SS, „siostra Helen”. Dzieci leżały na materacach na przemian głowami i nogami, po pięć w każdą stronę, Marie-Jo opisuje, wspomagając się gestem – „jak sardynki”. Jednak w przeciwieństwie do szpitala, gdzie dzieci przychodziły na świat, teraz dostawały za mało koców do przykrycia. Sylvia Salvesen, która również tam bywała, opowiada: „Musiałyśmy kraść różne gałgany, żeby owijać dzieci. Miałyśmy po jednym gałganie na dziecko”. Pielęgniarki również zamiast pieluszek używały szmat i prały je jak mogły najlepiej w blokowej umywalni, ale nie było możliwości ich wysuszyć. Czasem matki próbowały prać dziecinne szmatki w wodnistej kawie, którą dostawały co rano, i suszyć je na brzuchach, kiedy przychodziły próbować nakarmić dziecko. Na początku matki mogły spać w tym samym baraku co dzieci – obok chorych – ale po tygodniu musiały wrócić do własnych bloków i tylko cztery razy dziennie mogły przychodzić spróbować nakarmić dziecko, czekając na korytarzu na zewnątrz do wyznaczonej pory. Jednak biorąc pod uwagę, że często wysyłano je z powrotem do pracy, wizyty te były utrudnione i matki żyły w ciągłym strachu, że tracą czas. Podobnie jak we wcześniejszych przypadkach matki prawie wcale nie miały mleka, ale nadal przychodziły codziennie i ustawiały się w kolejce na korytarzu, popłakując, gdy czekały, aż zobaczą swoje dziecko i spróbują je nakarmić. „Śliczne małe twarzyczki, jakie matki znały na początku, szybko zmieniały się w twarze staruszków – mówiła Marie-Jo. – Ciałka pokrywały się wrzodami i ranami. Matki były bezsilne, nic nie mogły z tym zrobić”. Francuska więźniarka z bloku 11 opisuje, jak słyszała matki, które przychodziły zobaczyć swoje dzieci w Kinderzimmer i próbowały je rozpoznać wśród innych. „Liczyły je we wszystkich językach. Stawały przy pryczy i liczyły: «Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, tu go, ją, zostawiłam, więc to moje”. I we wszystkich językach wyrażały rozpacz”. Matka opisywała, jak położyła rękę na swoim martwym dziecku. Inna wspominała, jak przez pomyłkę podniosła nieżywe dziecko. „Nigdy nie zapomnę dotyku lodowatej twarzyczki. Czegoś takiego nie da się zapomnieć” .
Zachowano zasadę, że nocą nikt nie może przebywać z dziećmi, i zawsze zamykano je w Kinderzimmer. Siostra Helen, pielęgniarka z SS, upierała się, żeby zostawiać szeroko otwarte okno, nawet zimą. Hanna Wasilczenko, matka Witolda Grzegorza, była przerażona, kiedy dowiedziała się, że nocą dzieci zostają same, więc ukradła klucz do Kinderzimmer – prawdopodobnie z pomocą Zdenki – i pewnej nocy weszła do pokoju, żeby zobaczyć synka. „Widok był przerażający. Na początku było całkiem ciemno, ale kiedy udało mi się zapalić światło, zobaczyłam wszelkiego rodzaju robactwo skaczące po łóżkach i włażące dzieciom w nosy i uszy. Większość dzieci leżała nago, ponieważ wykopały się z koca. Płakały z głodu i zimna, a na ciałkach robiły im się odleżyny”.
W tych warunkach dzieci przeżywały kilka dni, niektóre miesiąc. Witold Grzegorz zmarł po szesnastu dniach na zapalenie płuc. Po trzydziestu dniach pierwsze sto urodzonych w obozie dzieci już nie żyło. „Umierały bez płaczu. Po prostu umierały”, mówiła Marie-Jo . Tymczasem w rewirze Zdenka informowała Treitego o warunkach w Kinderzimmer i codziennie błagała o mleko dla dzieci; sugerowała, żeby sam je zobaczył, ale lekarz nigdy do pokoju dziecięcego nie poszedł. Gdy liczba zgonów dzieci rosła, więźniarki oskarżały jednak nie Treitego, lecz Oberschwester Marschall o narastający horror. Od dawna wprowadzała w rewirze atmosferę szczególnej nienawiści. Według Sylvii, która znała ją najlepiej ze wszystkich, Marschall należała do tych osób, „które zaakceptowały bez zastrzeżeń pogląd, że wszystkie kobiety w obozie są ciężarem dla ojczyzny. Niemcy były dla niej wszystkim, a Führer zamierzał sprawić, że Niemcy zapanują nad światem”.
Jednocześnie, opowiadała Sylvia: Oberschwester ze swoimi okrągłymi kształtami i ładną twarzą, pulchnymi, zadbanymi dłońmi i w schludnym uniformie, przybierała maskę życzliwości i sprawiała wrażenie starszej i dobrodusznej pielęgniarki. Zaskoczyłam ją raz, jak trzymała na rękach małego Nikołaja, Rosjanina, więc odwiecznego wroga Niemców. Ale teraz szczebiotała do dziecka, które oczywiście oprócz przyjaznego tonu nic nie rozumiało. Nikołaj uśmiechnął się i siostra przełożona Marschall odpowiedziała uśmiechem.
W październiku 1944 roku rozeszła się wieść, że Marschall przechowuje zapas mleka w proszku w prywatnej szafce w rewirze – mleka skradzionego z paczek Czerwonego Krzyża dla więźniarek. Wiadomość wywołała wściekłość położnych i pielęgniarek. Każda więźniarka wiedziała, że SS przetrząsało paczki Czerwonego Krzyża, które docierały do obozu, ale Zdenka Nedvedová odkryła, że to Marschall zgromadziła zapas mleka w proszku, kaszy manny i płatków owsianych, który mógłby uratować życie wielu dzieciom. Gdy pogłoski się rozeszły, Zdenka zebrała się na odwagę i poprosiła Marschall o mleko dla umierających dzieci, ale ta odmówiła. Nie chciała też pójść do Kinderzimmer i przekonać się, jak wygląda sytuacja, ponieważ, jak stwierdziła, za to odpowiada siostra Helen. Marie-Jo twierdziła, że siostra Helen uwielbiała noworodki i regularnie przychodziła sprawdzać, jak się mają dzieci. „Nosiła białą chustkę na głowie i zawsze powtarzała, jak śliczne są maleństwa, ale kiedy dzieci chudły, a ich skóra się marszczyła, coraz bardziej przypominały starych ludzi. Powiedziałyśmy jej pewnego razu, że szczury atakują dzieci, i poprosiłyśmy o trutkę. Roześmiała się tylko i wyszła”.
Spytałam Marie-Jo, jak ona i inne pielęgniarki to wytrzymywały, a ona tylko się uśmiechnęła. „Widzi pani, wierzyłyśmy, miałyśmy nadzieję, że może uda nam się niektóre z nich uratować. Myślałyśmy, że wojna szybko się skończy, i musimy tylko utrzymać dzieci przy życiu do tej chwili”. Wzięła starą książkę przemyconą z obozu i powiedziała, że pokaże mi „coś strasznego”. Była to księga narodzin prowadzona przez Zdenkę. Odnotowała w niej każde narodziny i śmierć w Kinderzimmer. W każdym przypadku śmierci dziecka należało przestrzegać ustalonej procedury, wyjaśniła Marie-Jo. Po pierwsze, ona lub Zdenka musiały zanieść ciało do kostnicy, mieszczącej się w podziemiu i „okropnej”. „Wie pani, Niemcy byli zindoktrynowani. Uważali nas za robactwo”. Po wyjściu z kostnicy musiały wypełnić akt zgonu. „Potem Zdenka brała kartki i spisywała nazwiska w książce, zanim odniosła formularze do obozowego biura……. Otworzyła książkę narodzin i przesunęła palcem po stronie, wskazując nazwiska urodzonych dzieci. W sumie od września 1944 do kwietnia 1945 roku przyszło na świat ponad 600 dzieci. Przeżyło czterdzieścioro, „ale większość z nich w lutym 1945 roku zabrano do Belsen, gdzie także zmarły ……..
Celem transportu do Belsen miało być opróżnienie Ravensbrück ze wszystkich dzieci, matek i ciężarnych. Odesłano jednak tylko garstkę z 400 czy 500 dzieci obecnych na przyjęciu gwiazdkowym. Zanim transport odszedł, Kinderzimmer w bloku 11 został rozszerzony, z nowymi kojcami dla kolejnych umierających dzieci. Zdenka Nedvedová, czeska pediatra, wykrzyknęła pewnego dnia na ten widok boleśnie: „Polki, gdzie jest teraz wasz Bóg?!”. Obecnie blok został opróżniony. Matkom wmawiano, że każda zmiana będzie lepsza dla ich dzieci, więc wiele zgłosiło się na ochotnika do transportu do Belsen. Inne też to zrobiły, na przykład operowana Polka Maria Cabaj, która przemyciła się do wagonu, uznawszy, że ma większe szanse przetrwania, jeśli wyjedzie z Ravensbrück.
Podróż do Belsen, 400 kilometrów na zachód, trwała siedem dni. Więźniarki zamknięto w bydlęcych wagonach bez jedzenia i wody; nie miały się też gdzie położyć. Zanim pociąg dojechał do Belsen, wszystkie dzieci już nie żyły.
Kobiety wyładowano około 3 kilometrów od obozu i kazano iść przez pola. Te, które nie mogły maszerować, rozstrzeliwano. Gdy dotarły do ogrodzenia, matki ułożyły małe ciałka w szeregu pod drutami kolczastymi; pokrył je śnieg. Do rana zniknęły. Maria Cabaj opowiadała: Rozpacz matek była straszna. Ja byłam już otępiała, moje dzieci należały do przeszłości, nie pamiętałam już ich twarzy. Zastanawiałam się nieraz, czy miałam dzieci, dom, rodzinę […]
Widziałam masę szubienic, na których wisieli mężczyźni .”
Opracowanie: Paweł Wożniak na podstawie „Kobiety z Ravensbrück. Życie i śmierć w hitlerowskim obozie koncentracyjnym dla kobiet” autorstwa Sarah Helm, wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2017.
Załączona Lista porodów w Ravensbrück z Przeglądu Lekarskiego 1976 nr 33(1). Wanda Kiedrzyńska, były więzień niemieckiego obozu koncentracyjnego Ravensbrück (nr obozowy: 11402)